Sobotnie wydarzenia meteorologiczne sprawiły
iż, w niedzielę postanowiłem przywitać zimę.
Większość oczekujących na nią riderów, dosłownie zaspała.
śnieg padał i padał, ciężkie, ołowiane, pochłaniające
światło chmury, zasypywały nas bez przerwy nowymi
płatkami śniegu.
Czas nie naglił, a stare wygi znają miejsca gdzie
warun robi się na tyle szybko, by choć trochę
śmignąć w puszku.
Wspinając się na martwych i nylonowych kawałkach
foczego ubioru, cieszyliśmy się bardziej niż dzieci
z początku XXI wieku.
Zachwytów i achów nie było końca.
Wędrówka też z założenia nie miała być
ni długa, ni męcząca.
Liczył się przecież klimat, bycie w górach
i poczucie nadchodzących dni. Śnieżnych dni.
I śnieg za kołnierzem.
Turystyczna przepinka, pełna dzwięków termosów i opowieści o różnej skali przyzwoitości treści.
Zjazd od początku tej wycieczki miał tylko
jedno zadanie: dać poczuć te cudowne
śnieżynki lądujące na twarzach.
I udało się!
Podobnie jak ze znalezieniem miejsca
do spokojnego pofikania. Bez napinki.
Nie stałem na śniegu już dwa miesiące.
I zawsze przychodzi ta cudowna refleksja:
jakie to przyjemne upadanie w puch.
-